Serial Stranger Things, czyli rzeczy dziwne i dziwniejsze
Rok 1983, małe miasteczko w stanie Indiana. Czterech wczesno-nastoletnich geeków gra w Dungeons & Dragons. Po sesji rozchodzą się do domów, ale jeden z nich nie dociera do swojego łóżka. W tym samym czasie w pobliskim instytucie naukowym dochodzi do wypadku, coś stamtąd ucieka… Tak się zaczyna serial Stranger Things.
Serial Stranger Things od czasu swojej premiery podbił internet, ma świetne recenzje, i – szczerze – powiedziawszy wcale się temu nie dziwię. Jeśli chciałbym go opisać jednym zdaniem, to jest on po prostu fajny, szczególnie dla osób, które lata osiemdziesiąte darzą sentymentem. Jest przygoda, klimat tajemniczości, emocje. Są bohaterowie, których losy nie są widzowi obojętne.
Historia jest klasyczna (niektórzy powiedzą – sztampowa), ale scenariusz jest zrobiony porządnie – łapie widza na haczyk niedopowiedzeniami, po trochu rozjaśnia tajemnice, nie dając wszystkiego na tacy, ale też nie zostawiając widza z poczuciem, że w sumie to twórcy mu nic nie pokazali.
W Stranger Things czułem klimat kilku filmów. Przede wszystkim – The Goonies, jednego z moich ulubionych filmów przygodowych. W obu produkcjach na pierwszym planie występowała grupa młodych ludzi, próbujących wykiwać dorosłych. Różnica jest jednak taka, że Stranger Things nie jest skierowany do dzieci, więc rządzi sie nieco innymi prawami. Dzieci nie są w nim mądrzejsze od dorosłych, uciekają przed nimi, ale nie wciągają w prymitywne pułapki. Dorośli zabijają ludzi, jeśli jest to potrzebne dla realizacji ich celów. To dorośli są głównym motorem, ciągnącym fabułę do przodu.
Inne skojarzenia to atmosfera tajemniczości i spisku z The X-Files, czy nadprzyrodzone wydarzenia z The Twilight Zone.
Oprawa graficzna i muzyczna pasuje do epoki, w której dzieją się wydarzenia z serialu. Na ścieżce dźwiękowej można znaleźć masę hitów z tamtego okresu, a tło budują melodie wygrywane na syntezatorach – jeśli ktoś je lubi, będzie wniebowzięty. Do lat osiemdziesiątych pasuje też ekran tytułowy, na którym dominuje stylizowany na neon (który też kojarzy się z tą dekadą krzykliwych kolorów) tytuł – jest to jeden z niewielu seriali, gdzie nie przewinąłem czołówki w żadnym z odcinków.
Pomimo dosyć prostej historii, twórcy wyciągnęli ją na wyżyny popularności bardzo zręcznie budując klimat. Zwykłe małe miasteczko, w którym nie ma nic, co samo w sobie budowałoby grozę, przedstawiono w taki sposób, że czuć niepokój. Operowanie światłem, ujęciami, a nawet to, że akcja dzieje się jesienią, sprawia, że każdy odcinek ogląda się na jednym oddechu. Ciekawy materiał na ten temat przygotował YouTuber prowadzący kanał „Na Gałęzi” (uwaga, film zawiera spoilery):
Oczywiście nie ma rzeczy idealnych. Odniosłem wrażenie, że twórcy serialu za bardzo chcieli popłynąć na fali nostalgii. Scenariusz nie jest związany wybitnie z latami osiemdziesiątymi, więc umiejscowienie wydarzeń w tamtym czasie jest wyłącznie decyzją stylistyczną. Ja, podobnie jak wielu, też się na tą nostalgię złapałem, ale analizując serial na chłodno wydało mi się, że autorzy przedobrzyli. Filmy, reklamy, plakaty, muzyka, na to wszystko zbliżenia… Fajnie było to zobaczyć, odszukiwać smaczki, ale mimo to post factum miałem wrażenie, że twórcy stosują na mnie tanie sztuczki.
Można się też nieco przyczepić do sztampowości scenariusza, postaci jak z katalogu klisz amerykańskich produkcji filmowych czy przerysowanej postaci odgrywanej przez Winonę Ryder. Nie przeszkadzało mi to jednak w odbiorze serialu. Całość sprawiła mi taką przyjemność, że byłem w stanie to wybaczyć.
Serial został wydany przez serwis Netflix. Widząc wszędzie zachwyty, specjalnie dla niego się zarejestrowałem na próbny miesiąc, i wciągnąłem cały sezon w dwa wieczory. Jeśli jeszcze nie macie konta – spróbujcie, przez miesiąc można się wciągnąć w kilka netfliksowych produkcji.